22 marca 2014 21:49 / 21 osobom podoba się ten post
ROZPACZ NA ODLEGŁOŚĆ.
Boże, za jakie grzechy pytam, co chwilę tak obrywam po uszach??? Czy naprawdę moje życie musi wyglądać jak wirowanie na diabelskim młynie???
Zadzwoniłam w piątek do domu. Jakoś tak nie za wyraźnie ze mną gadali, nie mogłam dociec co jest. Znam moją rodzinkę na tyle dobrze że nie byli w stanie wcisnąć mi kitu. Okazało się że mój starszy syn jest chory, już od kilku dni, a tego ranka znacznie się pogorszyło. Nasza lekarka (kobieta w pełni godna zaufania, która naprawdę to co robi – robi wspaniale) nie bardzo wiedziała co mu może być, bo objawy dość niejednoznaczne. Leczenie bez żadnego odzewu, ból coraz większy, syn nie jest w stanie nawet zmienić pozycji z leżącej na wznak do leżącej na boku, nie wspominając o siadaniu, do tego jeszcze oczy go bolą. O chodzeniu samodzielnie po domu nawet nie było mowy. Zleciła leczenie, wypisała leki i podpowiedziała żeby pojechać z nim na zmierzenie ciśnienia wewnątrz-gałkowego. Tato zawiózł go do Opola i okazało się że wizyta u okulisty dopiero na sierpień... Znalazł optyka gdzie można było to ciśnienie zmierzyć i okazało się że jest podwyższone, przy czym w jednym oku znacznie bardziej niż w drugim, w związku z tym na poniedziałek już sobie tato zakodował w pamięci zasuwać znów do lekarza z tymi wynikami. W sobotę chodziłam trochę jak nakręcona lalka, co zadzwoniłam to nikt nie odbierał. Dopiero wieczorem mama odebrała telefon i już bez żadnych wstępów powiedziała że młody jest w szpitalu i stan bardzo poważny. Przez głowę przeleciało mi tak z pół setki chorób możliwych przy takich objawach, ale Bóg mi świadkiem że to co usłyszałam do łba mi nie przyszło... Junior od samego rana tak źle się czuł że nie był w stanie zrobić nawet kilku kroków w łazience do kibelka (do łazienki go niemal nieśli), leciał przez ręce mokry, rozpalony i półprzytomny. Zawieźli go najpierw do jednego szpitala, tam zrobili na cito krew i mocz po czym odesłali w trybie przyspieszonym i w pozycji leżącej do szpitala neurologicznego. Tam zrobili punkcję i TK, po czym odesłali do wojewódzkiego z podejrzeniem tętniaka w mózgu... Położyli go na odizolowanej aseptycznej części dla bezpieczeństwa, zlecili kolejne badania i kazali uzbroić się w cierpliwość i czekać... Co to jest cierpliwość w takiej sytuacji??? Nie patrzyłam nawet która jest godzina, wysłałam sms-a do synowej, drugiego do KO, następnie zadzwoniłam do faceta, który od pewnego czasu aspirował do miana "mojego faceta", pytając czy mógłby po mnie przyjechać i zawieźć mnie do Polski, za paliwo zwrot (był w tym czasie u szwagierki pod Monachium, czyli około 70 km ode mnie), po czym usłyszałam lawinę wykrętów i stwierdzenie że może lepiej niech mój tato po mnie przyjedzie... Tato - starszy człowiek, schorowany sam z siebie mało zawału ze strachu o Juniora nie dostaje, a ja go będę narażać na drogę 800 km w jedną stronę, przy czym przecież tylko on w tej chwili ma w domu możliwość szybkiego dotarcia do szpitala do mojego dziecka. A moja mama też ledwo żywa... Nawet nie dyskutowałam o tym - bo przecież wiedział jaka sytuacja - tylko zadzwoniłam do przewoźnika z pytaniem o najszybszy możliwy transport. Usłyszałam - w środę. Boże!!! Niemal błagałam go żeby coś mi pomógł znaleźć i znalazł. Dobry człowiek z tego Darka. Mimo że już wstępnie załatwiłam te parę spraw - noc i tak miałam z głowy. W niedzielę od rana wisiałam na telefonie, mimo wszystko przecież nie wyjadę zostawiając babcię samą. Nie było problemu, przyjechał syn z synową, wypłakałam się jej, kazała mi się pakować i jechać pierwszym transportem. Przysięgam że teraz jak się zastanawiam nad tym, to nie wiem kiedy ja mówiłam o pampersach na noc dla babci, w każdym razie synowa stwierdziła że dawno powinna o tym pomyśleć i zapisała sobie moje podpowiedzi, jakie będą najlepsze. W międzyczasie dzwoniła do mnie KO, dopadła moją stałą zmienniczkę (która w Bubach jeszcze nie była) i ugadała się z nią że przyjedzie jak najszybciej. Ponieważ moja Danusia dojedzie dopiero na środę, syn postanowił zabrać babcię na te trzy dni do siebie do Landshut. W poniedziałek pod wieczór wsiadłam do busa i modliłam się chyba całą drogę, bo z samej jazdy nic nie pamiętam, ale te modlitwy to też jakoś mi się rwały...