Nasze podróże, ulubione miejsca

05 lutego 2014 19:07 / 2 osobom podoba się ten post
Niestety - jak się okaże jutro - w wąwozie nie byliśmy, co uniemożliwiła pogoda.
Mogę więc tylko zaoferować google:)
https://www.google.pl/search?q=w%C4%85w%C3%B3z+todra&num=100&site=webhp&tbm=isch&tbo=u&source=univ&sa=X&ei=bn3yUrvSN4aTtAbPtYA4&ved=0CCwQsAQ&biw=1366&bih=643

A opisywałam szczegółowo, żeby za kilka lat sobie poczytać i móc odtworzyć dzień po dniu i każdą część dnia. Bo byłam już w wielu miejscach, ale takich zapisków nie robiłam i dzisiaj już nie pamiętam tak dobrze. A na pewno nie dzień po dniu, co robiłam.
A też jakby ktoś planował wyjazd do Maroka, to na pewno wiadomości okażą się przydatne. Sama dużo czytałam takich relacji przed wyjazdem.
05 lutego 2014 23:27 / 5 osobom podoba się ten post
25 listopad – dzień ósmy
 
 
Wstaliśmy o 7.30, a tu świata nie widać. Zachmurzone niebo, pada. Szkoda, że wąwóz przeszedł nam koło nosa, no ale bez sensu było kolejne dni na poprawę pogody czekać. Szybka toaleta, Artur kupił chlebki i wodę na śniadanie i poszliśmy szukać autobusu. O 8.30 miał odjeżdżać do Arfoud, oczywiście się spóźnił, a na przystanku już w autobusie czekaliśmy jeszcze pół godziny. No ale to prywatny i do tego lokalny przewoźnik był, więc można się było tego spodziewać. Bilety tanie, po 30 dirhamów. W końcu ruszyliśmy, ujechaliśmy trochę, ale zaraz za miastem stanęliśmy na stacji benzynowej i chłopaki coś naprawiają. Mieliśmy być na miejscu o 15.00, a widzę, że to inshallah będzie.   (relacja pisana w autobusie)
 
To był prawdziwie egzotyczny autobus, taki dla lokalnej ludności. Jechaliśmy przez wszystkie możliwe wiochy, kierowcy przewozili ludziom różne przesyłki. Na jednym przystanku wyszłam zapalić, patrzę – a tam w bagażniku owca z nami jedzie. Żywa. No dobrze, że w bagażniku, a nie z nami na górze. Z pasażerów to dużo kobiet było, byli też faceci, którzy wsiadali gdzieś na pustkowiu i na takim samym wysiadali.
 
 
Dojechaliśmy do Arfoud i znalazł się naganiacz. Tym razem tego właśnie oczekiwaliśmy. Zaproponował nam wycieczkę na Saharę za 70 euro od osoby. Tylko na 70 udało się utargować. Przyjechał po nas jeep i pojechaliśmy do hotelu na samym skraju pustyni. Tam zostawiliśmy swoje rzeczy i zamówiliśmy obiad. Podano nam potrawę o nazwie chyba kalla – pokrojone warzywa z kurczakiem, zalane jajkami i upieczone w piekarniku. Dobre to było.
 
 
Poczekaliśmy trochę i nadjechały wielbłądy. 2 godziny jechaliśmy nimi po wydmach Erg Chebbi. Słońce już zachodziło i pustynia przywitała nas pięknymi widokami. Po przyjeździe do obozu mieliśmy iść na wydmy, ale tak strasznie wiało, że na sam szczyt nie doszliśmy. Wróciliśmy więc do namiotu, wypiliśmy z Berberem herbatkę i teraz czakamy na tajin.
 
Trochę jesteśmy rozczarowani obozem, bo miała być tutaj jakaś rodzina berberyjska, miało być muzykowanie, a tu nic nie ma, tylko ten jeden Berber, który prowadził nasze wielbłądy, a teraz jest naszą niańką. Są wprawdzie bębenki, ale Artur sam na nich gra. No ale co zrobić – to nie jest sezon. Zjemy kolację, popatrzymy na gwiazdy i pójdziemy spać.
 
 
Jutro o 5.30 ma być pobudka, heja na wielbłądy, po drodze podziwianie wschodu słońca i po 2 godzinach powrót do hotelu na śniadanie i kąpiel. Później mają nas odwieźć do Al.-Rajsani na autobus do Fezu.
 
 
Kobiety w tych okolicach noszą przedziwne buty. Często są to balerinki do grubych skarpet, czasami skórzane laczki, czasami takie pluszowe laczuszki, obowiązkowo za małe, tak żeby pięta szorowała po ziemi. Dużo z nich nosi męskie buty.  Nie wspominając już, że co druga chodzi w takim pluszowym szlafroku – często różowym. No cóż – co kraj, to obyczaj.
 
 
Wydatki:
- chlebki i woda  - 11
- autobus    - 60
- bagaż – 10
- Camel trip + obiad w hotelu – 150 euro
 
 
Razem – 655zł = 157 euro
05 lutego 2014 23:45 / 7 osobom podoba się ten post
I porcja zdjęć z tego dnia:)
06 lutego 2014 10:36 / 1 osobie podoba się ten post
Te różowe szlafroczki mnie rozbroiły ,Wichurka:):):)
06 lutego 2014 10:43
Wichurka,mnie zaciekawiły te "obowiązkowo za małe buty":) Próbowałaś się dowiedzieć dlaczego,przecież to chyba niewygodne?
06 lutego 2014 12:45 / 2 osobom podoba się ten post
wiewiorka

Wichurka,mnie zaciekawiły te "obowiązkowo za małe buty":) Próbowałaś się dowiedzieć dlaczego,przecież to chyba niewygodne?

Nie próbowałam się dowiadywać, ale może te laczki były wielosezonowe i jak zimą pozakładały grube skarpety to były za małe:) No nie wiem. Bardziej ciekawe było paradowanie w szlafrokach:) To chyba z biedy - bo szlafrok ciepły, a nie kosztuje tyle co płaszcz, w krórych to chodziły kobiety w miastach. Chociaż i w miastach, jak się później przyjrzałam, szlafroki się zdarzały. 
06 lutego 2014 13:29
A faktycznie,o skarpetach nie pomyślałam.Nie wpadłam też na to,że tam była zima.:)
06 lutego 2014 13:30
No jasne, że zima. Tam, gdzie my na krótki rękaw chodziliśmy, to oni w bluzach i kurtkach na to:)
06 lutego 2014 13:34 / 2 osobom podoba się ten post
Jaki fajny wątek :)! 
Wieczorem usiądę i zacznę od początku :).
06 lutego 2014 14:34 / 5 osobom podoba się ten post
26 listopada – dzień dziewiąty
 
Strasznie ta pustynia nas wymęczyła. Całe szczęście jesteśmy już w Fezie i tutaj na spokojnie 2 dni spędzimy. Wczoraj wieczorem na Saharze poobserwowaliśmy gwiazdy, były niesamowite, tylu gwiazd i tak blisko nas jeszcze w życiu nie widziałam. Dobrze było widać Drogę Mleczną, ale strasznie zimno było, wiało, więc szybko ułożyliśmy się do snu. Berber naprzynosił nam kocy, zamknął nas (kocem) w namiocie i zostaliśmy sami. Trochę to trwało, zanim troszeczkę tylko się rozgrzaliśmy, no ale w końcu zasnęliśmy. Jednak w nocy za bardzo nie mogliśmy się wiercić, bo się zaraz zimno robiło – tylko leżenie na swoim, wygrzanym miejscu, wchodziło w grę.
 
 
Ok. 4.00 obudziłam się, chyba wiatr mnie zbudził i już widziałam, że jest jasno, no ale Berber dopiero o 5 miał nas obudzić. Tak też zrobił – zebraliśmy całą odwagę, żeby wyjść z namiotu na to zimno i się okazało, że to jeszcze noc, że to księżyc i gwiazdy tak jasno świecą. Dosiedliśmy naszych wielbłądów i ruszyliśmy w drogę powrotną. A zimno było okropnie, żałowałam, że futra nie wzięłam,miałam na sobie 3 ciepłe bluzy, ale to jakby nic nie dawało.  I tak jechaliśmy nocą przez pustynię – gdyby nie to zimno, to by całkiem przyjemnie było. Robiło się coraz jaśniej, a my jechaliśmy. Po drodze widzieliśmy karawany, które przyjechały wprost z hotelu na wschód słońca na wydmach. Stanęliśmy i my, Berber rozłożył nam koc i obserwowaliśmy. No fajne to było, kiedy tak słońce wschodząc padało na coraz większe obszary wydm. Porobiliśmy zdjęcia, ale mam za słaby aparat, żeby to oddać.
 
 
Po wschodzie zajechaliśmy do hotelu na śniadanie – masło, dżem, serek, chlebki, sok i kawa. Oczywiście Berber próbował nam wcześniej skamieliny jakieś opchnąć, twierdząc że jest biednym człowiekiem, że hotel mu nic nie płaci za ta pracę i żyje tylko ze skamielin. Wolne żarty – wiem, że jest synem właścicielki hotelu.
 
 
Po śniadaniu mieliśmy chwilę na obmycie się, po czym zapakowano nas do minibusa i pojechaliśmy do Al.-Rajsani na autobus do Fezu. Podróż była dosyć wesoła – kierował czarnoksiężnik w galibiji, obok inny facet w takim samym stroju, na kolejnym siedzeniu troje nastolatków jadących do szkoły i na końcu my. W radio leciał arabski pop, na przedniej szybie naklejone były dwie palmy, bus był stary i rozklekotany i tak jechaliśmy przez Saharę. Jak w filmach.
Zawieźli nas do miasta i wysadzili nie wiadomo gdzie. Mieli nas zawieźć na autobus, który odchodzi o 10.00, jeden z nastolatków powiedział nam jak dojść na dworzec, ale powiedział też, że autobus to odchodzi dopiero o 19.00. No super – bardzo nas ucieszyła spędzenia całego dnia w tym miasteczku, z bagażami na karku. Doszliśmy do stoisk firm CTM i Soupratours, tam jakiś dziadek potwierdził, że autobusy dopiero o 19.00 odchodzą, ale po dłuższej rozmowie wspomniał, że jest też „normal bus” o 10.00, ale to nie stąd. Mniej więcej wskazał, w którym kierunku trzeba iść i pospieszyliśmy tam, bo już 9.40 była. Trochę musieliśmy tego dworca poszukać, o drogę popytać, ale w końcu trafiliśmy, a tam już stał nasz autobus gotowy do odjazdu.
 
 
Okazało się, że kierowca mówił po niemiecku i bardzo się ucieszył, że ja też. Załatwił nam siedzenia na samym przedzie, na jednym z postojów poczęstował daktylami, roletę chroniącą go przed słońcem odniósł na samą górę, żebyśmy mogli zdjęcia przez szybę robić, na przystanku znalazł mi toaletę, informował ile mamy czasu na postojach i był w ogóle bardzo miły.  Zrekompensował nam niesmak pozostały po wyrzuceniu nas przez tamtych w nieznajomym miejscu.
 
 
I tak to tutaj jest z ludźmi. Jedni chcą cię naciągnąć, pokazać drogę za kasę, a drudzy są mili i uczynni tak po prostu. Zagadują, witają się z nami na ulicy, pytają skąd jesteśmy, jak u nas się żyje, jaka jest pogoda, jak nam się Maroko podoba, co już zwiedziliśmy, gdzie jedziemy. Z takimi ludźmi fajnie jest pogadać, tylko i tak pozostaje niepokój, że zaraz mogą coś od nas chcieć.
 
 
Podróż do Fezu trwała od 10.00 do 20.00, ale nie była męcząca. Podróżowanie w Maroko jest przyjemne. Średnio co 1,5-2 godziny są przystanki. Kierowca zawsze zatrzymuje się w centralnym punkcie miasta lub przy jakimś skupisku restauracji i każda przerwa trwa pół godziny. Jest więc dosyć czasu, żeby się najeść, wypić coś, a nawet przejść trochę po miasteczku. Krótko przed odjazdem kierowca odpala znowu autobus i to jest sygnał, że powoli trzeba się zbierać. Ale nie jest to jedyny sygnał. Następuje jeszcze potrąbywanie – najpierw jeden sygnał, za 2-3 minuty drugi i za trzecim już się jedzie. Niemal jak w teatrze:) No i kierowcy w państwowych firmach liczą pasażerów, a w prywatnych to mają turystów na oku i zwracają uwagę, czy już wrócili.
 
 
Większość dworców w Maroko jest pozamykanych – przed bramą wjazdową stroi strażnik, otwiera nadjeżdżającemu autobusowi bramę i ją za nim zamyka. Inny strażnik wpuszcza ludzi na perony. Można więc podróżować bezpiecznie i nie bać się, że bagaż zniknie. Są jednak dworce (najczęściej w małych miejscowościach), które stoją na otwartej przestrzeni i wtedy zbiera się na nich menelstwo, żebracy, masa wykłócających się o coś kobiet i jest jeden wielki harmider. Czasami strach aż wyjść z autobusu, chociaż ja tam zawsze wychodziłam, bo palić mi się chciało. Rozumiem więc, dlaczego większość dworców jest zamykana.
 
 
Po zajechaniu do Fezu musieliśmy znaleźć nocleg. Z dworca mieliśmy całkiem blisko do placu Bu Dżalud, gdzie miało być zagłębie tanich hoteli. Jak zawsze dopadli nas naganiacze i byli tak przekonywujący, że obejrzeliśmy z nimi kilka pensjonatów. Jeden był całkowicie zapełniony, ale drugi miał wolne pokoje. Chcieli od nas 200 dirhamów za noc, ale powiedziałam od razu stanowczo, że albo 150, albo idziemy do innego hotelu. Niby nie chcieli, więc już wychodziliśmy, kiedy nas dogonili i jednak się na tą cenę zgodzili. I tak mamy tutaj 2 noce zostać, ale może i sobie przedłużymy. W naszym pensjonacie na dole mieszka rodzina, a pokoje dla gości rozłożone są na górze, wokół patio. Jak na razie to najlepszy nasz pokój, bo jest zupełnie czysty – do niczego nie można się przyczepić. No i mamy ładne, duże, drewniane łoże, czyste i puszyste koce, ładną łazienkę. Wprawdzie jak się wprowadzaliśmy do pokoju, to jakiś Arab mył w naszej łazience zęby… no cóż – co kraj, to obyczaj:)
 
 
Wydatki:
 
- autobus – 220
- owoce i chlebki – 16
- 2 noclegi – 300
- kolacja – 100
- napiwek dla naganiacza - 10
 
Razem:  646 dirgamów = 245 zł = 60 euro
06 lutego 2014 15:00 / 7 osobom podoba się ten post
Teraz trochę zdjęć z tego dnia. Zdjęcia od wschodu słońca na Saharze, później hotel, brama postawiona nad ulicą w Al-Rajsani (takie to dziwne było, ze tu jakieś wypiździejewo, koniec miasta i nagla taka wypasiona brama), a później podróż autobusem, tzn. zdjęcia z autobusu. Zwróćcie uwagę na ostatnie zdjęcie - takie widoki są częste i nie napawają optymizmem podczas jazdy przez przełęcze górskie:)    
I jeszcze dodam filmik z wesołego minubusa:) 
http://www.youtube.com/watch?v=s8nKjux2Eeo
06 lutego 2014 17:37 / 6 osobom podoba się ten post
27 listopada – dzień dziesiąty

Myśleliśmy, że po Saharze pośpimy pół dnia, ale Fez wzywał. Rano śniadanie – droższe niż w Marrakeszu i gorsze – zamiast masła podła margaryna i kiepska kawa. Już przed śniadaniem złapał nas przewodnik – nagabywacz. Za 150 dirhamów chciał nas oprowadzać przez 3 godziny po mieście i gdzieś obwieźć dodatkowo samochodem. Gadał i gadał – że w medinie jest niebezpiecznie, że samemu nie można na nic trafić, że kieszonkowcy, że to nie Marrakesz. I podczas śniadania nas męczył, i po śniadaniu. W końcu stwierdziłam, że za 120 go weźmiemy. Bałam się, że tak jak w Marrakeszu, nie będziemy mogli nigdzie trafić. 120 było mu jednak za mało. No to nie, poszliśmy sami. I okazało się, że bez żadnego błądzenia trafiliśmy wszędzie, gdzie chcieliśmy. Gadki o niebezpieczeństwach też można między bajki włożyć.

Na początek była brama Bab Bou Jeloud – z jednej strony niebieska (kolor Fezu), z drugiej strony zielona (kolor islamu). Wygląda na średniowieczną, ale powstała dopiero w 1913 roku. Szliśmy sobie dalej (według opisu w przewodniku) przez zadaszoną uliczkę targową i tak trafiliśmy do medresy (szkoły koranicznej) Bu Inanijja. Piękne miejsce, w którym czuć ducha islamu. Posadzka na dziedzińcu wysadzana marmurem i onyksem, ściany pokrywają misterne rzeźbienia. Można podziwiać również rzeźbienia w drewnie cedrowym, stiukowe dekoracje oraz płytki zulajdż z geometrycznymi wzorami i napisami. Medresa ta, to najcenniejsza szkoła koraniczna w Fezie i jeden z najważniejszych zabytków Maroka. Wzniósł ją sułtan Abu Inan w latach 1350-1355. Po zakończeniu prac sułtan wyrzucił zapłacone rachunki do rzeki, twierdząc, że nie można wyceniać czegoś tak wspaniałego. Władca słynął z hedonistycznego trybu życia, przez 10 lat spłodził 325 synów…

Po medresie poszliśmy dalej uliczką Tala Kabira, oglądaliśmy towary w sklepikach, Artur oczywiście utknął w sklepie z instrumentami i wyszedł z niego z tamburynem. Ciekawe instrumenty tam były – etniczne i egzotyczne. Kolejnym sklepem były galibije (takie ich suknie męskie), Artur chciałby coś takiego, jako strój sceniczny. Niestety jedyna jaka nam się podobała była za mała.
Idąc dalej trafiliśmy przed meczet Karawijjin. Z poziomu ulicy można tylko bramę wejściową obejrzeć, bo niewierni nie mają wstępu do meczetu. Znalazł się jednak dziadek, który zaprowadził nas na taras widokowy sklepu z dywanami, popatrzeliśmy więc z góry na meczet i na okolicę. Później oczywiście namawiano nas na kupno dywanu, nawet do Polski by go nam wysłali, więc argument o braku miejsca w bagażu do nich nie przemawiał. Poszliśmy jednak dalej nie wzbogaciwszy się Bogu dzięki o orientalny kobierzec.

W dalszej drodze ktoś nas zgarnął do oglądania garbarni. Miejsce niczym wyjęte ze średniowiecza. Na dziedzińcu facet polewał skóry czymś białym i je moczył, wszędzie walały się skóry, wełna, do tego błoto, ogólny syf i smród. Oprowadzający nas Murzyn pokazał nam różne etapy wyrobu skóry, ale że po francusku opowiadał, to niewiele z tego zrozumiałam. Jednak i tak warto było to miejsce zobaczyć.

Poszliśmy dalej w poszukiwaniu słynnej największej garbiarnio-farbiarni, po drodze naciągacze wskazywali nam jakieś dziwne kierunki, w które ich zdaniem powinniśmy się udać, żeby oczywiście dojść do naszego celu. Byliśmy jednak wierni przewodnikowi i tak trafiliśmy na miejsce. Zaproszono nas na taras widokowy, aby z góry popatrzeć na kadzie z barwinkami. Niestety użyte dzisiaj barwniki nie były bardzo kolorowe, więc zdjęcia nie są tak dobre, jak w przewodnikach.

Po zwiedzaniu chcieliśmy odpocząć w ogrodach Jardin de Bou Jeloud. Super miejsce – palmy, bambusy, kwiaty, fontanny i jeziorko z wysepką. W sezonie można na nim łódką popływać. Trafiając titaj z mediny, to jakby trafić nagle do innego świata.

Na koniec dnia, już dosyć wymęczeni, poszliśmy na kolację. Menu dnia - przystawka, harira, danie główne, deser i po dwie porcje herbaty miętowej w cenie 50 dirhamów od osoby. Najedzeni przeszliśmy się jeszcze po medinie i wyszłam z niej z dwoma parami laczków. Jedne za 100 dirhamów (cena początkowa 150) – ze skórki i nawet śmierdzą jeszcze tak, jak w garbarni. Drugie za 25 (początkowo 50), ale nie są już ze skóry, są za to bogato zdobione i takie typowo arabskie. Fajnie mi się targowało, bo pan był zabawny i dużo śmiechu przy tym było. Artur zamiast ze mną cenę zbijać, to zaczął sprzedawcy bronić i mówić, że przesadzam, że on też musi z czegoś żyć i musiałam z dwoma facetami walczyć.

Nabraliśmy tutaj ochoty na zakupy, bo mają bardzo ładne rzeczy, nie są tacy nachalni jak w Marrakeszu i jest chyba taniej niż tam. Musimy się jednak pilnować, bo mamy tylko jeden bagaż nadawany, no i też z torbami to nie chcemy pójść:)

Wydatki:

- śniadanie – 55
- kolacja – 110
- medresa – 20
- garbarnia – 10
- taras – garbarnie – 20
- taras – meczet – 5
- czapeczka – 30
- tamburyno – 100
- laczki – 125
- kafejka internetowa – 5

Razem: 480 dirhamów = 182zł = 45 euro
06 lutego 2014 21:03 / 1 osobie podoba się ten post
Z tymi szlafrokami to myślę,że są poprostu funkcjonalne,grzeją wieczorem i chłodzą w dzień:).
Fotki super,szczególnie te z pustyni:).
07 lutego 2014 08:48 / 8 osobom podoba się ten post
Zdjęcia do dnia dziesiątego. 
Na początek jeden z symboli Fezu - brama Bab Bou Jaloud, później uliczki medyny, medresa, garbiarnie.
Na jednym z końcowych zdjęć kupuję przepyszne chipsy za 70 groszy:) Pan miał pokrojone ziemniaki i piekł je na głębokim oleju. 
Dalej są ogrody i na końcu ja w kafejce internetowej. Mina nietęga, bo mieli arabską klawiaturę:) 
07 lutego 2014 09:13
Oj Wichurka,jak ja Ci zazdroszcze:)))