06 stycznia 2014 03:04 / 8 osobom podoba się ten post
21 listopad – dzień czwarty
Wodospady Ouzoud. Wykupiliśmy wycieczkę do nich przez biuro, bo leżą dosyć daleko od Marrakeszu – 167km i nie dojeżdża tam żadna komunikacja publiczna.
Poranna zbiórka miała miejsce na Jemaa El Fna. Towarzystwo bardzo mieszane – Belg, Turek, Holenderka, para Niemców, para Hindusów i jeszcze 3 niezidentyfikowane osoby. Zapakowali nas do busa i pojechaliśmy, Po drodze kierowca zatrzymał się przy małej wytwórni oleju arganowego. Pracowały tam wyłącznie kobiety. Kilka mieliło orzechy arganowe, a jedna zajmowała się marketingiem i sprzedażą. Ceny jednak kosmiczne. Za jedną butelkę 250ml 400 dirhamów. Nikt nic nie kupił i już bez postojów dotarliśmy na miejsce.
Tam pojawił się przewodnik i powiedział, że do wodospadów jest 2 godziny drogi, przedstawił nam program wycieczki i poprosił za sobą. Trochę mi to dziwne się wydawało, bo po pierwsze w przewodniku stało, że do wodospadów idzie się z 10 minut. Po drugie to jak kupowałam wycieczkę, to mówili, że w cenie jest tylko transport, a chodzi się samemu. Jednak jako, że rozmowa odbywała się głównie po francusku, to mogłam coś źle zrozumieć. Nikt z grupy też nie oponował, poszliśmy więc wszyscy za nim.
Najpierw dotarliśmy do miejsca, skąd wodospad spada w dół, później szliśmy wśród drzewek oliwnych coraz niżej. Po drodze oczywiście zaprowadzono nas do rodziny berberyjskiej na zakupy dywanów. Przewodnik opowiadał o uprawie oliwek, o życiu tutejszej ludności i w końcu zeszliśmy na sam dół. Tam znajdowały się kempingi dla turystów. Chociaż kempingi to słowo mocno na wyrost. Po prostu miejsca, gdzie na gołej podłodze można się przespać – bez bieżącej wody, ale za to z knajpą obok. Przewodnik zaprowadził nad do jakiegoś dziwnego miejsca – widoków żadnych, za to plastikowe stoły i krzesła, gdzie zaserwowano nam herbatę miętową. Pomyśleliśmy, że miły gest. Niestety na koniec kazał nam zapłacić po 5 dirhamów za tą przyjemność…. No to nas wkurzyło trochę, bo co to za zwyczaj, że najpierw się częstuje, a później kasę woła. Zwłaszcza, że herbaty było co kot napłakał. Od tego czasu byliśmy już na niego źli i zaczęliśmy się domyślać, że nas wszystkich w konia zrobił i on nie jest przewodnikiem w ramach wycieczki, tylko po prostu zgarnął nas spod busa i tyle. A na koniec nas wykasuje.
Całe szczęście dochodziliśmy coraz bliżej dna wodospadu i widoki przysłoniły nam to rozgoryczenie. Wodospady piękne – 110 metrów wysokie, kilka kaskad. Można podpłynąć bezpośrednio do nich łódką, ale nie chcieliśmy być mokrzy, więc darowaliśmy sobie tą przyjemność.
Dalej przewodnik zaprowadził nas do restauracji. Pięły się one tam jedna po drugiej, tak kaskadowo, w miarę drogi w górę. No to usiedliśmy w oczekiwaniu na menu, bo w sumie głodni to byliśmy. Zaraz pojawił się kelner z butelką wody, której nie zamawialiśmy i już mi się przestała podobać ta knajpa. Typowe naciągactwo. Powiedzieliśmy, że nie chcemy wody, a chcemy menu. Okazało się, że menu nie ma i on może wymienić nam, co ma. Ale uparcie chcieliśmy menu, więc odesłał nas do jakiejś wywieszki. Nic dobrego nie mieli, a poza tym bardzo drogo. No i byliśmy już też zdenerwowani na to naciągactwo, że prowadzą nas jak takie barany, a my mamy tylko z kasy wyskakiwać. Wzgardziliśmy więc tym jedzeniem i poszliśmy dalej sami. Bo grupa została.
Trafiliśmy na taras, skąd rozciągały się dobre widoki na wodospad i na tworzące się wokół niego tęcze. Po sesji zdjęciowej ruszyliśmy dalej w górę i trafiliśmy na małpki! Siedziały sobie na barierce i już na nas chyba czekały. Bo zapewne były to małpy stale dokarmiane przez turystów i tym samym rozpuszczone. Wyciągnęłam z plecaka takie grube paluszki krakowskie. Właściwie to nie zdążyłam ich dobrze wyjąć, a już małpka wskoczyła Arturowi na plecy i sama sięgała do plecaka po paluszki. I tak karmiliśmy je tymi polskimi paluszkami. Artur cały czas miał jakąś koleżankę na plecach. Ja tam nie dałam im wejść na mnie i dokarmiałam je z dystansu.
Po nabawieniu się z nimi, dołączyła do nas niemiecka para i razem z nimi wyszliśmy na górę, na parking. Powiedzieli nam, że nasz przewodnik poprosił ich „co łaska” o kasę za swoją usługę. Za chwilę i do nas trafił i kasy się domagał. Nie chcieliśmy mu nic dać. Artur powiedział mu, że nie uprzedził nas wcześniej, nie zapytał, czy chcemy z jego usług skorzystać itd. No ale on nadal swoje, że nas oprowadzał, że tylko z tego żyje, no to daliśmy mu 20 dirhamów.
Źli jesteśmy, że daliśmy się mu tak nabrać. Mam bardzo dobry przewodnik, gdzie cała trasa jest dobrze opisana i mogliśmy sobie chodzić sami, a nie z grupą, no i mogliśmy sami decydować o swoim czasie, a nie dawać się ciągać jakiemuś kolesiowi. Turystów pod wodospadem było bardzo mało, więc gdybyśmy chodzili bez grupy, to właściwie niemal sami spędzilibyśmy tam czas.
Po powrocie do Marrakechu poszliśmy na kolację do naszego baru. Odkryłam w końcu danie dla siebie – tajin z kurczakiem. Jest to udko kurczaka upieczone w takim stożkowatym, glinianym naczyniu z dodatkiem warzyw i ziemniaków. Na wierzchu położona jest skórka pomarańczy i daje mięsu aromat i też smak sosowi, który zbiera się na dole naczynia. Je się to z ich chlebkiem i jest bardzo dobre.
Nie wiem, czy już pisałam, że pełno tutaj kotów. Niektóre są podpasione, ale większość mizernych. Szczególnie lubią knajpy i jak się usiądzie przy stoliku, to już są i na kolana wchodzą. Jak im pozwolić, to i na stół wlezą. Dokarmiamy je, bo bardzo lubimy koty.
Jeszcze kilka słów o marrakeszańskiej medynie. Ma ponad 600 ha powierzchni i jest tym samym największą medyną w krajach Maghrebu. Mieści się w niej ponad 28 tysięcy domów i 230 tysięcy mieszkańców. W 1985r. została wpisana na listę UNESCO. Okalają ją mury obronne o długości 19km. Nic więc dziwnego, że nie mogliśmy nigdzie w niej trafić. Dokładnych map medyny w ogóle nie ma, bo tych wszystkich maciupkich uliczek nie jest się w stanie chyba na mapę nanieść. Medyna przypomina trochę średniowieczne miasto. W jej zaułkach mają swoje warsztaty i sklepiki przeróżni rzemieślnicy. W jednym zakątku wyrabiają babusze, obok lampiony, dalej torebki itd. Są stoiska z przyprawami, kosmetykami, olejkami arganowymi, instrumentami etnicznymim ciuchami i w ogóle co tam tylko dusza zapragnie. Są ulice szersze, ale większość jest bardzo wąska, spacerują tam tłumy ludzi (głównie miejscowi, jako że byliśmy w Maroko poza sezonem), żebracy, obnośni sprzedawcy, a pomiędzy tym wszystkim rowery, motorynki, wozy z osłami, a gdzie się da to i samochody. Chociaż przeważnie się nie da. Gwar, tłok, trąbiące pojazdy, biegające dzieci. Uwielbiam ten klimat – byle nie późno wieczorem, bo wtedy już się trochę boję. A im dalej od Jemaa El Fna, tym mniej naciągactwo i tym sympatyczniej.
Wydatki:
- 2x kawa – 20 dh.
- 2x herbata – 10 dh.
- przewodnik – 20 dh.
- 2x sok – 8 dh.
- nocleg – 150 dh.
- 2x zupa – 8 dh.
- omlet z frytkami – 10 dh.
- tajin z kurczakiem – 30 dh.
- napiwek – 2 dh.
Razem: 258 dh. = 98zł = 25 euro