16 listopada 2012 14:33 / 1 osobie podoba się ten post
A ja Wam powiem tak : mam szczęście, jeśli chodzi o rodzinę, bo trafiłam po raz drugi na ludzi ze swoimi bzikami (kto ich nie ma), ale miłych, kulturalnych i nie tylko traktujących mnie jak opiekunkę, nie służącą, to jeszcze jak prawie równego partnera w rozmowie (bo jednak bariera językowa, zrozumieć, zrozumiem, ale nie zawsze umiem ładnie ubrać myśli w niemieckie słowa). Do dostojnego pacjenta mam ogromny szacunek i wzbudza we mnie respekt, mam w związku z tym wyrzuty sumienia, że poprzedniego podopiecznego traktowałam inaczej. Jednak tamten dziadek byl dużo, duzo bardziej posunięty w chorobie (chociaż 10 lat młodszy) i o ile na początku roku potrafiłam go przytulić, porozmawiać z nim (kiedyś nawet, kiedy go przytuliłam na dobranoc, mial łzy w oczach i powiedział, że marzy, by jego wnuki go tak przytuliły, to było bardzo wzruszające). Tylko niestety, choroba taka jak demencja, galopująca wręcz w przypadku poprzedniego pacjenta, wyrzuca z chorego uczucia, wspomnienia, cale to człowieczeństwo, duszę, na ziemi zostaje tylko niesprawne ciało. Dziadek nie poznawał miejsc, ludzi, był oporny we współpracy, upierdliwy, bywał okropny, podnosił na mnie rękę, etc. Zaczynałam chwilami nienawidzić pacjenta, ale wiedziałam, że nie chodzi o antypatie do człowieka, ale do jego choroby, do tego, co się stało z jego organizmem, a nie słabego, starszego mężczyzny, który nikł mi w oczach, zwłaszcza, ze dal się poznać jako osoba życzliwa i dobra, taki se poczciwy urzędnik, co to przez całe życie muchy by nie skrzywdził, za wszystko dziękował, o wszystko prosił, a dziś już nawet nie wie sam, czy czegoś potrzebuje ... . Ale ja też tam byłam w pracy i ta praca, wraz z postępującą chorobą, stała się dla mnie ciężarem.
Tu, na nowej stelli, też jestem w pracy. Córka pacjenta, owa pedantka, o ktorej wspominałam w innym poście, wpada codziennie, ale poza bzikiem, jest przemiła, powiedziała mi z dwa razy, że mogłabym być jej córką i jest troszkę może przemądrzała, ale ostatecznie też 40 lat starsza ode mnie, więc ma prawo mnie pouczać w pewnych kwestiach, tak jak ma prawo robić to nauczyciel czy inny wykładowca. O pacjencie mówię jednak już raczej "Profesor" albo "Pan profesor" niż dziadek, jak pisałam o pierwszym podopiecznym. Jakoś trudno mi pozwolić sobie w jego przypadku na taką poufałość. Ale jeszcze nigdy nie pomyślałam o nim "dziadyga" albo "stara, niemiecka pokraka", a, niestety, takie myśli przychodziły mi do głowy podczas współpracy z poprzednim dziadkiem. Stad tez wyrzuty sumienia, ale mam swiadomość, że te obelgi były skierowane pod adresem choroby, a nie bezbronnego, Bogu ducha winnego dziadka.