26 listopada 2015 19:19 / 1 osobie podoba się ten post
Były generał izraelskiego wywiadu: Krzyżowcy, ale z was frajerzy
Paweł Smoleński 21.11.2015
Asad rzuca bomby na cywilów nie od dziś, ale rzeka uchodźców ruszyła dopiero teraz. Tam musi się dziać coś więcej, a wy staracie się tego nie zauważać. Z Yossim Kuperwasserem rozmawia Paweł Smoleński.
Yossi Kuperwasser - emerytowany generał izraelskiego wywiadu wojskowego, w którym kierował wydziałem analiz, były attaché wojskowy Izraela w Waszyngtonie. Z wykształcenia ekonomista i filolog arabista.
Paweł Smoleński: Cały świat jest zaszokowany zamachami w Paryżu. A pan się nie dziwi.
Yossi Kuperwasser: Świat ma prawo być zaszokowany, ale nie powinien być zdziwiony. Ataki na Zachód są na trwałe wpisane w strategię Państwa Islamskiego. Tu nie chodzi tylko o zemstę na Francji, co sugerują komunikaty dżihadystów. Oni uważają, że trzeba atakować każdy dostępny cel, każde miejsce, gdzie istnieje zachodnia kultura i zachodni tryb życia. Akurat padło na Paryż.
Państwo Islamskie oczywiście odtrąbiło sukces, ale to raczej dzieło samotnych wilków.
- To z pewnością nie były samotne wilki. Ktoś musiał kupić broń dla zamachowców, ktoś musiał zorganizować im kryjówki, transport, dokumenty, a wcześniej zindoktrynować i wyszkolić.
Inna rzecz, że Państwo Islamskie jest przekonane o swojej mocy, ale mija się z prawdą. Odnosi sukcesy na Bliskim Wschodzie, bo akurat tam triumfuje radykalny, rozpolitykowany islam, jednak nie ma dość sił, by zawojować świat.
Państwo Islamskie się powiększa
Paryż przyćmił to, co się dzieje w Palestynie. Czy to trzecie powstanie palestyńskie, czy może kolejny krok islamistycznego dżihadu?
- Efektowne.
Ale nie moje. Tak zapytał izraelski dziennik "Haarec".
- To ani jedno, ani drugie. A jednocześnie jedno i drugie po trochu.
Nawet sami Palestyńczycy nie nazywają ataków nożowniczych czy wjeżdżania w tłum rozpędzonymi samochodami intifadą, czyli buntem. Wolą używać słowa "habba", co oznacza zamieszki, rozruchy, niepokoje. Ale z drugiej strony są - jak zresztą wszyscy z regionu - pod wpływem tego, co dzieje się na Bliskim Wschodzie. Jako muzułmanie, chcąc nie chcąc, uczestniczą w egzystencjalnym konflikcie między pragmatykami a fundamentalistami. A jeszcze swoje robią telewizje i media społecznościowe, które dokładnie relacjonują to, co się dzieje w Syrii czy Egipcie. Młodzi Arabowie, którzy atakują Izraelczyków nożami, to przecież echo tego, co robi Państwo Islamskie i co rozpowszechnia internet - podrzynanie gardeł, dekapitacje.
Kłopot w tym, że Palestyńczycy nie umieją się odnaleźć w nowej bliskowschodniej sytuacji. Nagle konflikt z Izraelem został dramatycznie zmarginalizowany. Kogo na świecie obchodzi jakiś Zachodni Brzeg, skoro mamy Syrię i Państwo Islamskie? Posypały się wszystkie założenia polityki - i radykałów z Hamasu, którzy rządzą Gazą, i umiarkowanego Fatahu. Idea "ludowego oporu" - młodych nożowników, wjeżdżania w przystanki, koktajli Mołotowa - to efekt tej frustracji.
A jednocześnie Palestyńczycy odnieśli sukces. Udało im się przekonać świat, że konflikt dotyczy terytoriów, które Izrael okupuje od 1967 roku, chociaż dzisiejsze ataki mają miejsce nie na Zachodnim Brzegu, ale w Tel Awiwie, w Netanii, w Beer Szewie. Owszem, cała rzecz zaczęła się od kolejnej debaty o status Wzgórza Świątynnego, które jest pod naszą kontrolą od wojny sześciodniowej. Ale Wzgórze to nie tylko islam, a Arabowie nie chcą przyznać, że historycznie i religijnie należy również do Żydów.
Izrael odpowiada palestyńskim nożownikom
Może wreszcie należy się zdobyć na odwagę? Ustanowić państwo palestyńskie i wspólny zarząd Jerozolimy?
- Rozwiązanie problemu znamy od lat: dwa państwa dla dwóch narodów.
Proste.
- A właśnie że nie. Bo nawet ci Izraelczycy i Palestyńczycy, którzy się zgadzają na taki kompromis, mają na myśli co innego. Dla Izraelczyków dwa państwa to dwa państwa. Osobne i urządzone tak, jak chcą obywatele: państwo palestyńskie i demokratyczne państwo narodu żydowskiego z poszanowaniem praw wszystkich mniejszości. Ale dla Palestyńczyków to arabskie państwo narodowe i drugie, bez jasno określonej tożsamości narodowej, które być może za jakiś czas stanie się Palestyną.
Dlatego nie jest ważne, czy ostatnie wydarzenia w Izraelu nazwiemy intifadą, habbą czy odpryskiem światowego dżihadu. Z nożownikami poradzimy sobie bez większego wysiłku. Prawdziwym wyzwaniem są zmiany świadomości w świecie islamu.
Bliski Wschód był wulkanem zatkanym czapą autorytarnych reżimów, które zawarły umowę ze społeczeństwami: my trzymamy władzę, wy na to sarkacie, ale nie wichrzycie, bo zapewniamy wam pokój. Teraz tę czapę wysadzono, lawa się rozlała i nie widać końca erupcji. A równocześnie Zachód się rozleniwił i robi wszystko, by pokazać się reszcie świata jako mocarz z przetrąconym kręgosłupem.
Jak Europa podzieliła Bliski Wschód [ALE HISTORIA]
Może i z przetrąconym, ale ciągle wpływowy. Iran w końcu ustąpił.
- Na Bliskim Wschodzie są pragmatycy i radykałowie. Pragmatycy to na ogół twarde reżimy bez żadnej ideologii, korupcja, kumoterstwo. Zerkają na Zachód, coś by z niego skopiowali, ale wcale go nie lubią. Oni są w odwrocie. Wiatr w żagle złapali radykałowie przekonani, że islam oraz szariat winny obowiązywać wszędzie i trzeba korzystać z okazji, bo Zachód jest słaby. Radykalni sunnici, którzy budują kalifat, i radykalni szyici, którzy chcą broni jądrowej, niczym się nie różnią. Tyle że jedni chcą dżihadu już, bo nadszedł dobry czas, żeby bić się o szariat na całym świecie, a drudzy uważają, że lepiej cierpliwie zaczekać.
Radykałowie realiści rozumują tak: Zachód jeszcze jest potęgą, ale z roku na rok będzie coraz słabszy, coraz bardziej rozlazły. Potrzeba 15 lat, może ćwierć wieku. Do tego czasu należy współpracować z Zachodem i korzystać, ile wlezie, z jego niezdecydowania. Bractwo Muzułmańskie czy były prezydent Iranu ajatollah Rafsandżani mówią więc: pomożemy wam uciszyć tych, którzy już dzisiaj skoczyliby wam do gardeł, nie musicie wysyłać swoich chłopców do Syrii, my tam zaprowadzimy porządek. A Zachód kupuje tę ofertę. Do tego sprowadza się porozumienie Zachodu i Teheranu w sprawie irańskiego programu jądrowego. Nikt nie zagwarantuje, że za 15 lat Iran nie zbuduje jednak bomby, ale teraz ocaliliśmy święty spokój.
Najlepsze, że to, czego nie rozumie Zachód, doskonale rozumieją wszyscy na Bliskim Wschodzie. Mieszkańcy regionu pukają się w czoło i pakują manatki. Masowa migracja zaczęła się, gdy złożono ostatnie podpisy na irańskiej umowie nuklearnej. Uchodźcy to ci, którzy wyczuwają, w którą stronę zmierza region, i wiedzą, że dla zwyczajnych ludzi po prostu zaczyna brakować tam miejsca.
Ale jednak większość ucieka przed wojną.
- Nikt rozsądny i przyzwoity tego nie kwestionuje. Jak również tego, że trzeba budować ośrodki dla uchodźców. Ale to za mało. Jądro problemu tkwi nie w Europie, ale na Bliskim Wschodzie. Przecież ci ludzie od wielu, wielu lat mieli wystarczające powody, by emigrować, a jednak czekali. Wojna w Syrii i w Iraku trwa już jakiś czas, Asad rzuca bomby na cywilów nie od dziś, ale rzeka uchodźców ruszyła z całą mocą dopiero niedawno. Co oznacza, że tam musi się dziać coś innego, szerszego niż tylko wojna. A Zachód stara się tego nie zauważać.
Ten piękny, spokojny kraj. Już nie ma biforków w Damaszku
Wygląda na to, że sytuacja jest bez wyjścia: słabi pragmatycy uciekają, radykałowie wypatrują stosownego momentu.
- Musi przyjść jakiś impuls z zewnątrz, co rozumieją Rosjanie. Nie oceniam tego, tylko opisuję. Moskwa widzi, że Bliski Wschód się sypie, Zachód okazuje słabość, więc decyduje się pomóc swoim kumplom, również słabym i bardzo nieciekawym typom, ale przynajmniej swoim.
Odbudowa pozycji Rosji na Bliskim Wschodzie to nie jest dobre rozwiązanie dla nikogo.
- Jest dobre dla Moskwy, a być może będzie dobre dla reżimu w Damaszku. Może nam się nie podobać, że Rosja i Asad mają swoje interesy, możemy się z nimi nie zgadzać, ale musimy brać je pod uwagę przy planowaniu jakichkolwiek działań.
Jakich działań?
- Zachód próbuje grać z syryjskimi Kurdami, co jest bardzo delikatne, bo siłą rzeczy Kurdowie walczący z Państwem Islamskim są sojusznikami Asada. Ale w gruncie rzeczy nie robi nic. Rosjanie w ciągu dwóch miesięcy więcej razy uderzyli w kalifat niż wojska Zachodu przez półtora roku. Państwo Islamskie wygrywa przy waszej bierności.
Może to skutek zachodniej traumy związanej z interwencją w Iraku i wszystkim, co stało się później.
- Problem polega na tym, że podobnie jak wtedy nie macie konsekwentnego, długofalowego planu, jak postępować z Bliskim Wschodem. Mieliście wojsko w Iraku, ale nie wiedzieliście, co naprawdę macie tam robić. To bardzo ważna wiadomość dla radykałów: Zachód jest niezdolny do skutecznego działania, nie kończy tego, co zaczyna.
Zachód musi być obecny na Bliskim Wschodzie. To niekoniecznie ma być okupacja, ale permanentna presja - polityczna, wojskowa, gospodarcza. Ale wy umiecie wywołać wojnę, a potem szybko ogłaszacie kalendarz wycofania wojsk. Przeciwnik nie musi wiele robić, wystarczy mu oczekiwanie na konkretny dzień. Jest pewny zwycięstwa, bo sami podajecie mu je na tacy. Na dodatek paraliżują was własne błędy. Zamiast wyciągnąć z nich wnioski, postanawiacie, że lepiej nie wykonać żadnego wysiłku.
Bliski Wschód doskonale to wszystko widzi i śmieje się w kułak. Rozumie działania Rosji, która po prostu wspiera swoich sojuszników, ale nie może pojąć Europejczyków i Amerykanów, którzy - jak w przypadku porozumienia atomowego z Iranem - pomagają swoim wrogom. Wątłe naloty i deklaracje, że Zachód nie zaangażuje się w wojnę na Bliskim Wschodzie, tylko potwierdzają przekonanie islamistów, że jesteście gnuśni i dekadenccy, a wasza cywilizacja jest niezdolna do samoobrony, nie mówiąc już o aktywnej walce.
To co nas czeka?
- Wojna na Bliskim Wschodzie już dotyka Zachód i Europę. Na razie pośrednio, to jeszcze nie jest wojna przeciwko Zachodowi, ale zegar tyka. Musicie pojąć, że radykałowie mają bardzo klarowną wizję, co dalej, gdy już definitywnie wygrają u siebie. W tej wizji nie ma dla was miejsca. Gdyby w Syrii i w Iraku pozostawiono radykałów samych sobie, Paryż też by się przytrafił. A jeśli nie Paryż, to jakieś inne miasto europejskie.
Boicie się milionów muzułmanów idących do Europy. Bez wątpienia są wśród nich też tacy, którzy życzą wam źle, ale znakomita większość po prostu ucieka. Nie do was, do lepszego życia, demokracji i tak dalej, ale przed tym, w jaką stronę zmierza Bliski Wschód. Nie dostrzegacie, że mimo rosyjskiej interwencji, mimo sukcesów Kurdów w Iraku, mimo działań Iranu przeciwko sunnickim radykałom Państwo Islamskie jest każdego dnia silniejsze. I będzie silniejsze, jeśli ktoś mu się porządnie nie postawi. I że waszych własnych radykałów - a to już nie tylko Arabowie urodzeni we Francji czy w Anglii, tylko etniczni Francuzi i Brytyjczycy - zainfekowało nic innego jak wasza bezradność na Bliskim Wschodzie. Państwo Islamskie ma poczucie siły. Widzi, że Zachód uchyla się od walki, więc mimo nalotów jest przekonane, że kroczy od sukcesu do sukcesu. I będzie się w tym utwierdzać.
To co mamy robić? Wzmacniać służby specjalne, inwigilować europejskich muzułmanów? A może wysłać tam żołnierzy?
- Mam wrażenie, że służby antyterrorystyczne generalnie są sprawne. Dowodem liczba udaremnionych ataków, o czym z reguły głośno się nie opowiada. Jednak prawdziwym źródłem problemu nie są komórki dżihadystów w Europie. Wszystko zaczyna się na Bliskim Wschodzie. Póki Zachód będzie stanowczo deklarował, że naloty na dżihadystów to wszystko, co można zrobić, a bezpośrednia walka stanowczo nie wchodzi w grę, bo nie zgodzą się na to zachodnie społeczeństwa, te same społeczeństwa będą cierpieć. Bardziej i bardziej.
Cały czas potęga Zachodu jest większa niż bliskowschodnich radykałów. Nie mam też wątpliwości, że pewnego dnia przebudzicie się i w dalszym ciągu będziecie silniejsi. Chodzi o to, jakie wydarzenie was obudzi. Kolejny atak na jakieś wieżowce? Irańska bomba atomowa? I jest jeszcze pytanie o cenę, którą będziecie musieli zapłacić, gdy w końcu dojdzie do prawdziwego gorącego konfliktu. A będzie ona zdecydowanie wyższa niż ta, którą trzeba by było płacić dzisiaj.