No dobra - co mi tam - napiszę:) To nie jest arcydzieło literackie - raczej takie zapiski, co się działo każdego dnia, żeby po latach sobie otworzyć i przypomnieć.
18 listopada
Jesteśmy w Maroko! Wyjechaliśmy o 3 w nocy, rodzice zawieźli nad do Poznania, skąd Polskim Busem (4.30) odjechaliśmy na lotnisko Berlin Schonefeld. W Berlinie byliśmy o 7.20, a odlot dopiero o 13.30, znaleźliśmy więc wygodną miejscówkę na lotnisku i trochę pospaliśmy. Około 11.30 zaczęliśmy się odprawiać. Najpierw bagaż, później kontrola osobista, sklepy wolnocłowe, odprawa paszportowa i w końcu do samolotu.
Dla Artura był to pierwszy lot, a że za dużo katastrof lotniczych w Internecie się naoglądał, to się bał. Siedział przy oknie i chyba mu się jednak podobało, bo cały czas robił zdjęcia. Najpierw chmury wszystko przesłaniały, ale później można już było obserwować ląd. Lecieliśmy nad Stuttgartem, Szwajcarią, widzieliśmy słynną skałę na Giblartarze, a ok 17.00 lokalnego czasu (godzina do tyłu) wylądowaliśmy.
Odebraliśmy bagaż, wymieniliśmy 100 euro i ruszyliśmy na poszukiwanie przystanku autobusowego. Autobus bezpośrednio łączący lotnisko z medyną był zaraz przy lotnisku, ale on kosztuje 20 dirhamów. Wyczytałam w Internecie, że gdzieś 200 metrów dalej jest normalny autobus dla tubylców i on kosztuje 4 dirhamy. Kierując się wskazówkami z neta dotarliśmy na przystanek. To znaczy na początku tylko przypuszczaliśmy, że dotarliśmy, bo w Maroko przystanki nie są oznaczone - trzeba po prostu stanąć tam, gdzie stoi grupka ludzi zdająca się na coś czekać. Całe szczęście dobrze trafiliśmy i wsiedliśmy do autobusu nr 11, który miał nas zawieźć na Jemaa el Fna - najsłynniejszy plac Maroka. Byliśmy w tym autobusie jedynymi Europejczykami, ale raczej nie zwracano na nas uwagi. Problem był tylko taki, że nie bardzo wiedzieliśmy gdzie wysiąść. Miałam wprawdzie wydrukowaną trasę tej linii, ale autobus zatrzymywał się właściwie na żądanie, więc nie wiedziałam, gdzie był przystanek, a gdzie kierowca dodatkowo się zatrzymał. Zapytałam więc pewnego miłego, starszego Marokańczyka o plac, no ale zaczęli nam po francusku opowiadać. Przypomniałam sobie jak się mówi "nie mówię po francusku" po francusku i tak też mu powiedziałam, ale nadal nam zapalczywie tłumaczył w tym języku. Włączył w to swoją żonę i razem nam gestykulowali i objaśniali:) W końcu przejeżdżaliśmy prawie koło tego placu i pokazali nam gdzie wysiąść i dokąd iść. Bardzo to było miłe, bo rzeczywiście wczuli się w rolę i chcieli nam pomóc.
Ruszyliśmy więc na plac, skąd dochodziły odgłosy bębnów i arabskiej muzyki, co bardzo Artura zainteresowało. Plac robi wrażenie - dobrze oświetlony, aż taka łuna się nad nim unosi, masa stoisk ze świeżo wyciskanymi sokami, z jedzeniem, do tego grupy muzyków, bajarzy, zaklinacze węży, małpy na łańcuchach, kobiety malujące henną. I wszelkie inne cuda. Zanim się zanurzyliśmy w tej atmosferze, musieliśmy poszukać jakiś nocleg. Według wytycznych z przewodnika trafiliśmy do hotelu Mimosa. W przewodniku był opisany jako dość miły, z w miarę ładnymi pokojami i ciepłym prysznicem. Obejrzałam pokoje. Mieliśmy dwie opcje do wyboru - z prysznicem za 200 lub tylko z umywalką za 150. Zdecydowaliśmy się na tą drugą opcję, bo w sumie prysznic bierze się tylko raz dziennie, a za 50 dirhamów można już sobie coś zjeść.
Hotel nie jest szałowy, ale można się wyspać. W pokoju jest mała szafa w ścianie, 2 stoliki, krzesło, umywalka z lustrem i dwuosobowe łóżko. Na ścianach mozaiki, tak jak i w całym hotelu, co daje uczucie czystości i chłodu. Jest też okno wychodzące na patio - bo tutaj wszystkie pokoje są wokół patio. Można też wyjść na taras na dachu, skąd rozpościera się widok na Jemaa el Fna. Są tam stoliczki, krzesła - myślę, że jutro tam trochę posiedzimy.
Po rozgoszczeniu się w hotelu, poszliśmy na plac (1 minuta drogi z hotelu). Europejczycy nie są do czegoś takiego przyzwyczajeni - z każdej strony ktoś na coś namawia. Nie można spokojnie przejść, bo zaraz zapraszają do swoich stanowisk z jedzeniem, wciskają menu, zachodzą drogę. Arturowi proponowano kilka razy haszysz, mi non stop hennę. Nie bardzo można też spokojnie pooglądać występy, bo zaraz pojawia się ktoś, kto chce za to kasę. Byliśmy już tym wszystkim zdenerwowani.
Jako, że byliśmy głodni, daliśmy się namówić na jedzenie. Artur zamówił kiełbaski, a ja tadżina warzywnego. Wszystko by było ok, ale porcyjki były śmiesznie małe i z tego co zaobserwowaliśmy to wszędzie na tych stoiskach takie są. Musimy jutro jakieś inne miejsce na jedzenie wyszukać.
Wydatki:
- bilety autobusowe - 8 dh
- hotel na 3 noce - 450 dh
- tadżin warzywny - 25dh
- kiełbaski - 30 dh
- papier toaletowy - 14 dh
Razem: 527 dh = 200zł = 50 euro
c.d.n. :) ale nie jutro:)