10 marca 2014 20:42 / 24 osobom podoba się ten post
Boże Narodzenie
Moje pierwsze Boże Narodzenie poza domem...inny kraj, inna mowa, inne wyznanie...Bałam sie tego od pierwszego dnia pobytu w Niemczech. Jak ja to przeżyję?
Przeżyłam...jest wieczor drugiego dnia Swiąt...wszyscy sie rozjechali...zostałysmy same z panią Danke ktora dzis wyjątkowo niecierpliwie czekała na Stefana...byla bardzo zmęczona. Rozi wraz z rodziną przyjechała dzien wcześniej. Zapowiedziała że w Wigilie ona będzie gotować. Ja w tym dniu mam pojechać do Kassel! Sama! Pociągiem! Ludzie!
No mam wolne a przy okazji wręczyął mi 60 euro żebym sobie kupila prezent od pani Danke. Pojechała tez ze mną na dworzec, pokazała jak kupic bilet w automacie...bo ja miałam nazajutrz sama na ten dworzec pójsc i sama sobie bilet kupic. Popróbowałam pare razy pod uważnym okiem Rozi...Pestka - myślę.
Noooo...moi państwo ale pestka urosła do rangi orzecha kokosowego! Pierwszy problem to...jak dojsc na dworzec? Wczoraj było to proste a dzis? Ale na szczescie ludzi było troche wiec "koniec języka za przewodnika" i po ok pół godzinie stanęłam na dworcu przed automatem biletowym. I tu rece mi opadły. Zapomnialam a na dworcu nikogusienko. Jak zwykle -mówie do siebie- jak Żaba potrzebuje pomocy.
Jakims cudem klikając raz po raz wyskoczyło mi pytanie jaki bilet chce. Ba...jak to jaki? Normalny chce. Widze że jest za 3,60 jakis "plus". Dobra nasza kupujemy "plusa" . Taki drogi że pewnie powrotny. Wrzuciłąm monety i z radoscia zobaczylam że wyskoczył bilet. Na szczęście dworzec na tej wioseczce posiadał wyświetlacz o której ma być pociąg. Za 10 min. Fajnie - myślę bo pogoda byla nieciekawa. Deszcz ze śniegiem. Chodze sobie po peronie, kurzę fajeczkę i...O matko! Nagle koło mnie zatrzymuje sie pociąg. Tak cicho podjechał że gdybym byla odwrócona tyłem a nie bokiem to nie zauważyłabym i by sobie pojechał a ja bym dalej czekała. Jechało sie świetnie chociaz bylam zdenerwowana czy na dobrej stacji wysiąde. No ja jestem chyba nienormalna że sie zgodziłam na ten wypad! Ale desperacko potrzebowałam wolności...poza tym juz za późno...nie wyskocze z pędzącego pociągu.
Kobiecy głos przez głosnik komunikuje :"Kassel" Ok. Wysiadamy. I teraz gdzie? Wychodze przed dworzec i widzę ze jest szeroka ulica i ta ulica jest długa i prosta. Na koncu tej ulicy...heeeen...wysoka gora Herkules sie nazywa. No - myśle - to będzie mój "punkt" orientacyjny. Ide wiec mając przed sobą Herkulesa a za soba dworzec. I tak będe isc. Zadne lewo, prawo...ide sobie prosciutko tak dlugo jak sie da. Po drodze mijam sklepy ale...prawie wszystkie pozamykane...jest juz po 13tej...Wiadomo ...Wigilia. No i jak ja sobie cokolwiek kupie? W dodatku...Matko jedyna! Czuje że musze do toalety, natychmiast. Ale gdzie? Kurcze nie mogło mnie to złapać na dworcu? Ide...deszcz ze śniegiem zacina, pęcherz woła "Litosci!"...i zjadłabym cos. Katastrofa.
Po dłuższej chwili widze cos w rodzaju krytego basenu, poznaję że byłyśmy tu z Rozi cos zjeść. Wchodze...a raczej wbiegam i kieruje sie do toalety. Co za ulga :)
Teraz trzeba cos przegryźć bo droga powrotna mnie czeka a i prezentu jeszcze nie kupiłam sobie. Wybrałam w barze jakąś zupę...podali mi w naparstku...Żaba by może sie najadła ale prawdziwa żaba nie ja. Opróżnilam naparstek za który zapłaciłam całe 2,50 i wracam. Tzn. z przodu mam dworzec (tak myślę) a za plecami Herkulesa. Nagle widze jakis sklepik nieduży z ciuchami. Wchodze...oglądam...no ładne ale dlaczego takie drogie? Mój przelicznik w głowie pracuje z szybkoscia strusia Pędziwiatra. No nie...stop...w ten sposób to ja nie kupie nawet guzika od bluzki. Wreszcie trafiam na grafitowy golf...mięciutki, cieplutki...na rekawach guziczki...Biore. Pani pakuje ja dziękuję i wio na dworzec. Po drodze dzwoni komórka. To Rozi pyta jak sie czuje. Ja mówie ze wracam do domu. Ona zdziwiona pyta dlaczego? Bo jest zimno mówie i pada. No tak...słysze smutek w głosie.
Dotarłam do dworca. Tak szczerze to byłam wykonczona i zziębnięta. I tu znowu schody sie zaczęły...jakim pociągiem wrócic? Z którego peronu i o której godzinie? Wpadłam na pomysł żeby do informacji podejsc. Fajnie! Tylko z moim niemieckim to nijak sie dogadam. Ale nie mam wyjscia. Wzięłam głęboki wdech i powiedziałam tylko jedno słowo"Achnatal" Kiedy i skąd. Te wyrazy znałam. Pani z uśmiechem wydrukowała mi karteczkę i podkreśliła godzinę najbliższego odjazdu i nr peronu. Jeszcze nazwe stacji koncowej - Weimar i nazwe stacji na której mam wysiąść.. Ok. Poszłam na peron wsiadłam do pociągu i szczesliwa sobie jade. Szczęscie nie trwało długo. Czasem odnosze wrazenie że kłopoty mnie po prostu uwielbiają. Kiedy tak zadowolona z siebie siedziałam do wagonu weszła kobieta . Od razu poznałam ...pani kanarowa. Idzie sobie z uśmiechem prosi o bilet, dziekuje i znowu prosi o pokazanie biletu. W koncu dotarla do mnie. Znowu z uśmiechem (oni sie wszyscy tu uśmiechają...jak Japonczyki czy Chinczyki...tak ze nie wiadomo czy mowisz dobrze czy źle) prosi o bilet. Ja podaję a pani kanarowa ze to zły bilet. Ze to bilet do Kassel czyli w jedną stronę. Staję na baczność i zaczynam sie jąkac że nie wiedzialam że myslałam że tam i nazat (powiedzialam "nazat" zamiast "zurück" !!!) Z twarzy pani kanarowej nie znikał uprzejmy uśmiech, powiedziala cos że moge u niej kupić i ze mam usiąść (tu mnie wepchnęła na siedzenie bo nie zrozumiałam) i że ona zaraz przyjdzie. Faktycznie, po chwili przyszła z biletem, ja zapłaciłam a ona z uśmiechem poszła dalej. Boszszeee! Ze wstydu bałam sie rozglądać po ludziach. Niemniej kiedy podniosłam głowe nikt na mnie nie zwracał uwagi, jakby sie nic nie stało.
Tak wykonczona psychicznie dotarłam do domu na czubku góry.
Przywitał mnei zapach bigosu...przez chwilę poczułam sie jak w domu. Rozi krzątała sie w kuchni. Nina (córka Rozi) rozmawiała z babcią a Hasu (mąż Rozi) oglądał TV. Rozi poprosila żebym dala jej swój prezent i poszła na góre go zapakować. Do kolacji usiedliśmy o ok 18tej. Stół przykryty białynm obrusem, choinka, pod choinką prezenty. W gardle stanęła mi gulaja, oczy zaszkliły...no nie wytrzymam i sie rozbeczę. Rozi musiala zauważyc coś bo nagle zaczeła dosc głośno wszystkich do stolu gonic i zrobila takie zamieszanie ze w koncu pani Danke powiedziała ze jak tak dłużej bedzie nas usadzac to kolacja wystygnie... i patrzyła juz z tęsknotą na kapustę kiszoną...
Ten harmider jednak "odpędził" smutne myśli na chwilę.
Żabek przysłał mi opłatek i sianko. Wczesniej zapytałam czy moge trochę polskiego zwyczaju dodac dzisiejszego wieczoru. Rozi że oczywiście. Włożyłam więc sianko pod obrus a na nim talerzyk z opłatkami.
Wigilia zaczęła sie modlitwą prowadzoną przez panią Danke. I własciwie mozna by bylo juz jesc ale ja wstałam i powiedziałam że w Polsce po modlitwie dzielimy sie opłatkiem. Podzieliłam jeden i każdemu wręczyłam. Potem pokazałam jak to dzielenie wygląda i po kolei składałam życzenia. Ja wyuczyalm sie po niemiecku"Pokój i dobro" (pozdrowienie mojego przewodnika duchowego ks Aleksandra) .
Bardzo sie wzruszyłam...bo w myślach dzieliłam sie też z moimi bliskimi. Widziałam że oni też. Nawet Hasu...pociągał nosem choiciaż wcale nie miał kataru. Wszyscy z zachwytem niemal oglądali oplatki. Że takie białe, cieniutki i z wytłoczonymi obrazami.
- To piękny zwyczaj Johana - powiedziaął Rozi - dziękuję.
No i zaczęal sie uczta...mój Boże...nie ma uszków ni barszczu nie ma uczty. Była za to kapusta, schab, "biała kiełbasa" knedel i sos. No i pieczywo. Patrzyalm ze zgrozą na panią Danke jak pochłania kapustę i wszystko co sie na stole znajdowalo. No - myślę sobie- jutro może byc Bonanza...tym bardziej że Hos z rodzina przyjeżdża.
Po wieczerzy nastąpił moment odpakowywania prezentów. Dostałam golf :) od pani Danke, czarny wisior od Rozi i różową apaszkę i kalendarz . Niemcy mają bzika na punkcie kalendarzy...dają je sobie w prezencie na Boże Narodzenie i Nowy rok, a potem te kalendarze wisza na ścianach przez pare lat . U pani Danke wiszą kalendarze w każdym pokoju a w kuchni jest ich nawet trzy.
Ja każdemu zrobiłam bombkę...od lat robie takie prezenty rodzinie i znajomym.
A potem zaczęlo sie kolędowanie. Zostałam poproszona o zagranie i zaśpiewanie polskich kolęd. Powiedziaalm że nie mam nut a poza tym w organach jest kartka żeby nie ruszać. Rozi właczyła organy i powiedziaal:
- Ty możesz grac kiedy chcesz...tylko tego klawisza nie ruszaj.
No więc zaczęłam grac ze słuchu i śpiewać. Naprawde nie wiem jak to zrobiłam ale zagrałam :) Może Anioł sie przekwalifikował z tłumacza na...muzyka :)
Po trzech kolędach zagrałam międzynarodówkę :)...Najsłynniejszą na świecie kolęde "Cicha noc". I mało sie nie popłakałam...Bo nic nie mówiłam a cala rodzina pani Danke jak na komendę zaczęła śpiewać. Potem był bis...i znowu bis...
Chyba dlatego sie nie rozkleiłam do konca...nie miałam na to czasu :)
A na drugi dzien miało byc "essen". Tak napisał Hos w kalendarzu. MUsi ważne być - pomyślałam- skoro w kalendarzu zapisał.
Czyli znowu dzien pełen niespodzianek dla mnie :)